Odcinek pierwszy. Moje wojenne przeżycia we Lwowie
To ja z ul.Olszynki 12. Może ktoś mnie pamięta ? Nazywałam się wówczas Emilia Drwięga . Nazwisko to ma korzenie w Sanoku, skąd pochodził mój Tata. Tam wiele osób nosi to nazwisko chociaż nie zawsze są ze sobą spokrewnieni, a wywodzi się od starodawnego plemienia Jadźwingów.
Miałam 10 lat jak rozpętała się wojna. Moje dzieciństwo tak pogodne i niewinne, zostało brutalnie unicestwione. Pamiętam był piękny poranek godzina ósma. Stałam przy oknie czekając na to co przyjdzie, bo już byłam pewna ze nadejdzie . I tak nagle stało się jeszcze zanim usłyszałam komunikat z radia „Uwaga Uwaga nadchodzi...„ powtarzane wielokrotnie zagubiło się w zgiełku i ponurym warkocie nadjeżdżających bombowców. Szyby drżały i ja również trzęsłam się. Mój piesek Pikuś zaczął żałośnie skomleć i wył złowieszczo szarpiąc się na łańcuchu przy swojej budzie. Zaczęły padać pierwsze bomby. Mój Tatuś zaczął je lokalizować. Chyba pierwsza to był Pasaż Mikolascha, gdzie bywałam przed świętami Bożego Narodzenia i pamiętałam jak wspaniale bywał udekorowany, potem poszły następne, paliły się Zakłady Baczewskiego i coraz więcej dymu unosiło się w powietrzu z trafionych budynków. Opanował mnie strach. Niedługo potem moja Babcia wysłała mnie po chleb. Biegłam szybko i coraz szybciej jak usłyszałam zbliżające się samoloty, były to myśliwce zwiadowcze ze swastykami, leciały nisko i to z nich padały serie z karabinów prosto na biegnących ludzi. Miałam nogi z waty i z przerażeniem wpadłam do sklepu, kupiłam chleb Kischinger, pachnący i ciepły. Biegnąc do domu wybrałam już inna drogę i co tchu dotarłam z nadgryzionym nieco chlebem. Był taki smaczny, a ja byłam głodna. Mieszkaliśmy blisko koszar i radiostacji. Byliśmy zagrożeni. Pewnego razu zanim nadszedł komunikat zaczęły padać bomby. Usłyszałam gwizd i wpadłam do komórki z narzędziami gdzie mój Tata był zajęty naprawianiem czegoś. Uwiesiłam mu się na szyi z krzykiem „Tatusiu Tatusiu umieramy razem.” Zaraz potem nastąpił opodal wybuch po którym nasz dom się zachybotał. Wobec grożącego niebezpieczeństwa, że w końcu trafią w nasz dom a nie w koszary, Mama moja spakowała nasze rzeczy i wyruszyliśmy do centrum Lwowa, aby się ukryć w masywnym budynku przy ul.Szajnochy 2. Ściany tam były granitowe, a wewnątrz marmurowe schody. Póki co, ponieważ nic nie jedliśmy, a byliśmy bardzo głodni, poszliśmy do restauracji, ja pierwszy raz w życiu. Od razu poczułam unosząca się w powietrzu grozę. Grupki ludzi szeptały po kątach. Światła były przygaszone z uwagi na naloty. Podano nam gulasz, smakował mi jak nigdy. Na Szajnochy wybraliśmy miejsce w kącie obszernej piwnicy. Rozlokowaliśmy naszą pościel na podłodze. Ja i mój brat Edward starszy ode mnie o 3 lata, siedzieliśmy skuleni i z lękiem nasłuchiwaliśmy ryku silników. Powoli zaczęli napływać coraz to inni ludzie. Wśród nich rodzina hrabiego Salgatowskiego z trojgiem prawie naszych rówieśników: Andrzejem, Titą i Basią, którzy zajęli miejsce w kacie naprzeciw nas. Mieli ze sobą służbę, która im usługiwała. Wszystko mieli luksusowe i ja później chciałam także mieć takie same śliczne jaśki z falbankami... Nie wywyższali się i byli naprawdę mili i zupełnie zwyczajni. Na zwiady chodził Andrzej. To on po jednym z nalotów, powiadomił nas, że trafiona została cerkiew tuż przy Poczcie Głównej, do której bardzo często chodziła nasza Mama, aby posłuchać ich typowych, nastrojowych pieśni modlitewnych.
Miałam 10 lat jak rozpętała się wojna. Moje dzieciństwo tak pogodne i niewinne, zostało brutalnie unicestwione. Pamiętam był piękny poranek godzina ósma. Stałam przy oknie czekając na to co przyjdzie, bo już byłam pewna ze nadejdzie . I tak nagle stało się jeszcze zanim usłyszałam komunikat z radia „Uwaga Uwaga nadchodzi...„ powtarzane wielokrotnie zagubiło się w zgiełku i ponurym warkocie nadjeżdżających bombowców. Szyby drżały i ja również trzęsłam się. Mój piesek Pikuś zaczął żałośnie skomleć i wył złowieszczo szarpiąc się na łańcuchu przy swojej budzie. Zaczęły padać pierwsze bomby. Mój Tatuś zaczął je lokalizować. Chyba pierwsza to był Pasaż Mikolascha, gdzie bywałam przed świętami Bożego Narodzenia i pamiętałam jak wspaniale bywał udekorowany, potem poszły następne, paliły się Zakłady Baczewskiego i coraz więcej dymu unosiło się w powietrzu z trafionych budynków. Opanował mnie strach. Niedługo potem moja Babcia wysłała mnie po chleb. Biegłam szybko i coraz szybciej jak usłyszałam zbliżające się samoloty, były to myśliwce zwiadowcze ze swastykami, leciały nisko i to z nich padały serie z karabinów prosto na biegnących ludzi. Miałam nogi z waty i z przerażeniem wpadłam do sklepu, kupiłam chleb Kischinger, pachnący i ciepły. Biegnąc do domu wybrałam już inna drogę i co tchu dotarłam z nadgryzionym nieco chlebem. Był taki smaczny, a ja byłam głodna. Mieszkaliśmy blisko koszar i radiostacji. Byliśmy zagrożeni. Pewnego razu zanim nadszedł komunikat zaczęły padać bomby. Usłyszałam gwizd i wpadłam do komórki z narzędziami gdzie mój Tata był zajęty naprawianiem czegoś. Uwiesiłam mu się na szyi z krzykiem „Tatusiu Tatusiu umieramy razem.” Zaraz potem nastąpił opodal wybuch po którym nasz dom się zachybotał. Wobec grożącego niebezpieczeństwa, że w końcu trafią w nasz dom a nie w koszary, Mama moja spakowała nasze rzeczy i wyruszyliśmy do centrum Lwowa, aby się ukryć w masywnym budynku przy ul.Szajnochy 2. Ściany tam były granitowe, a wewnątrz marmurowe schody. Póki co, ponieważ nic nie jedliśmy, a byliśmy bardzo głodni, poszliśmy do restauracji, ja pierwszy raz w życiu. Od razu poczułam unosząca się w powietrzu grozę. Grupki ludzi szeptały po kątach. Światła były przygaszone z uwagi na naloty. Podano nam gulasz, smakował mi jak nigdy. Na Szajnochy wybraliśmy miejsce w kącie obszernej piwnicy. Rozlokowaliśmy naszą pościel na podłodze. Ja i mój brat Edward starszy ode mnie o 3 lata, siedzieliśmy skuleni i z lękiem nasłuchiwaliśmy ryku silników. Powoli zaczęli napływać coraz to inni ludzie. Wśród nich rodzina hrabiego Salgatowskiego z trojgiem prawie naszych rówieśników: Andrzejem, Titą i Basią, którzy zajęli miejsce w kacie naprzeciw nas. Mieli ze sobą służbę, która im usługiwała. Wszystko mieli luksusowe i ja później chciałam także mieć takie same śliczne jaśki z falbankami... Nie wywyższali się i byli naprawdę mili i zupełnie zwyczajni. Na zwiady chodził Andrzej. To on po jednym z nalotów, powiadomił nas, że trafiona została cerkiew tuż przy Poczcie Głównej, do której bardzo często chodziła nasza Mama, aby posłuchać ich typowych, nastrojowych pieśni modlitewnych.
Mój Tatuś ,który był wojskowym zatrudnionym jako ogniomistrz w siłach obronnych lotnictwa i przeszedł w stan spoczynku tuż przed wojna z powodu postępującego ,zesztywniającego zapalenia stawów kręgosłupa , nie nosił już munduru tylko chodził ubrany po cywilnemu w zielonkawy garnitur. W pewnym momencie Mama wybiegła na ulicę bo nasz Tata został aresztowany. Okazało się ze wzbudził podejrzenia obserwując ruchy samolotów . Panowała wówczas ogólnie nerwowa atmosfera w wojsku i zabierano rowery ludziom . Rower mego ojca na którym jeżdził do pracy też zabrano . W tym stanie podenerwowania wydawało im się że Tata daje znaki pilotom .Jeszcze trochę a mogliby go nawet zastrzelić jako szpiega w przebiegu błyskawicznego sądu wojennego. Na szczęście zbiegli się ludzie z naszego schronu i poświadczyli jak było Moja mama ciężko to przeżyła a we mnie tłukło się serce jak oszalałe. Długo nie mogłam się uspokoić. Mój Tatuś miał sztywny kręgosłup i musiał wyginać cale ciało aby spojrzeć w górę ,czasem podtrzymywał głowę rekami . Prawdopodobnie to była przyczyna całego nieporozumienia
Moja Mama prowadziła sklep spożywczy przed wojna . Były tam jednak tez przeróżne artykuły jak tytoń,papierosy i różne tutki i bibułki .jednym słowem mydło i powidło. Sklep ten znajdował się naprzeciw koszar na ul Iwaszkiewicza i z tej racji cieszył się duża frekwencją. Nasza willa znajdowała się na ulicy Olszynki, która była równoległa. Było to wiec bardzo blisko.
Na pierwszym pietrze znajdowały się 3pokoje które zajmowaliśmy. Na dole zaś były 2 mieszkania przeznaczone do wynajmowania. W jednym z nich mieszkali państwo Szypurkowie a drugie właśnie tuż przed wojna wynajęliśmy państwu Markiewiczom. Był wówczas wielki głód mieszkań . Pamiętam panią Markiewiczową jak przyszła z mężem lotnikiem . Miała twarzyczkę o bardzo dużych brązowych oczach i nerwowej mimice . Napewno chciałaby mieć coś lepszego gdzieś w centrum a to mieszkanie uważała za zbyt skromne ale mąż ja przekonywał tak ze zostali.
Oprócz tego głównego domu była położona za nim przybudówka gdzie kiedyś znajdowała się kuchnia . Później wygospodarowano tam mieszkanie pokój z kuchnią całkiem ładne podpiwniczone i tam zamieszkała pani Kreiszowa. Ona została u nas długo i dzieliła z nami i złe i dobre. Koło jej mieszkania mieszkał w budzie Pikus ,nasz piesek .
Z uwagi na postępujące działania wojenne mój Tata wykopał dla nas schron. Były to poprostu okopy długie na jakie 3 metry ,szerokie na półtora metra i wysoki na 2 metry . Nakryty deskami i krzaczasta roślinnością był niewidoczny . W razie nalotu biegliśmy tam chować się. Dwie deski z parkanu wiszące na kawałkach gumy z dętek uchylało się i szybko wychodziło się na to pole tzw.Fitia pole odrazu do tego schronu. Siedzieliśmy tam wraz z naszymi lokatorami ,także z pania Markiewiczową która tuliła dwojke płaczących niemowląt ,czekając jak my wszyscy w niepokoju że trafi w nas bomba lub pocisk bo front się zbliżał .Było to jednak lepsze niż zostać zasypanym Później często nie zdążyliśmy i musieliśmy zostać w naszym domu .
Moja Mama prowadziła sklep spożywczy przed wojna . Były tam jednak tez przeróżne artykuły jak tytoń,papierosy i różne tutki i bibułki .jednym słowem mydło i powidło. Sklep ten znajdował się naprzeciw koszar na ul Iwaszkiewicza i z tej racji cieszył się duża frekwencją. Nasza willa znajdowała się na ulicy Olszynki, która była równoległa. Było to wiec bardzo blisko.
Na pierwszym pietrze znajdowały się 3pokoje które zajmowaliśmy. Na dole zaś były 2 mieszkania przeznaczone do wynajmowania. W jednym z nich mieszkali państwo Szypurkowie a drugie właśnie tuż przed wojna wynajęliśmy państwu Markiewiczom. Był wówczas wielki głód mieszkań . Pamiętam panią Markiewiczową jak przyszła z mężem lotnikiem . Miała twarzyczkę o bardzo dużych brązowych oczach i nerwowej mimice . Napewno chciałaby mieć coś lepszego gdzieś w centrum a to mieszkanie uważała za zbyt skromne ale mąż ja przekonywał tak ze zostali.
Oprócz tego głównego domu była położona za nim przybudówka gdzie kiedyś znajdowała się kuchnia . Później wygospodarowano tam mieszkanie pokój z kuchnią całkiem ładne podpiwniczone i tam zamieszkała pani Kreiszowa. Ona została u nas długo i dzieliła z nami i złe i dobre. Koło jej mieszkania mieszkał w budzie Pikus ,nasz piesek .
Z uwagi na postępujące działania wojenne mój Tata wykopał dla nas schron. Były to poprostu okopy długie na jakie 3 metry ,szerokie na półtora metra i wysoki na 2 metry . Nakryty deskami i krzaczasta roślinnością był niewidoczny . W razie nalotu biegliśmy tam chować się. Dwie deski z parkanu wiszące na kawałkach gumy z dętek uchylało się i szybko wychodziło się na to pole tzw.Fitia pole odrazu do tego schronu. Siedzieliśmy tam wraz z naszymi lokatorami ,także z pania Markiewiczową która tuliła dwojke płaczących niemowląt ,czekając jak my wszyscy w niepokoju że trafi w nas bomba lub pocisk bo front się zbliżał .Było to jednak lepsze niż zostać zasypanym Później często nie zdążyliśmy i musieliśmy zostać w naszym domu .